czwartek, 22 listopada 2012

Wychowanie bez porażek


Autor: Thomas Gordon
Tłumacz: Alicja Makowska, Elżbieta Sujak
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Pax
Warszawa 2002
Liczba stron: 312


Cytat z książki
Kiedy ludzie zostają rodzicami, (...) zapominają, że są ludźmi (…) Usiłują zachowywać się w określony sposób, ponieważ sadzą, że rodzice powinni zachowywać się tak właśnie. (s. 19)
           
                        


Tym razem klasyka, a nawet „klasyczna klasyka” spośród książek dotyczących wychowywania dzieci. Gordon wydał ją w 1970 roku, a więc trochę czasu już minęło. Można by się zastanawiać na ile to, co pisze jest aktualne i przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Rozwiewam obawy: przystaje. Oczywiście, niektóre przykłady z życia rodzinnego brzmią trochę archaicznie, ale to w niczym nie dezaktualizuje przekazu Wychowania bez porażek.
Muszę uczciwie powiedzieć, że miałam dylemat czy opisywać tutaj tę książkę. A to dlatego, że gdy ją czytałam, to jakoś z lekka się „zdołowałam”. Jednocześnie nie mam wątpliwości, że jest to książka wartościowa i dobrze by było, aby każdy, kto przejmuje się swoją rolą wychowawcy, poznał metodę wychowywania bez porażek. Postanowiłam więc recenzję zamieścić prezentując zarówno to co, według mnie, jest w tej książce cenne, jak i podzielić się moimi dylematami.  A czytelnik, który swój rozum ma, zdecyduje co ma dalej czynić.
Zacznijmy więc od pozytywów! Gordon pisze przejrzyście, porządkuje swoje przemyślenia, nie skąpi przykładów. Książkę czyta się dobrze, szczególnie, jeśli przebrniemy przez pierwsze 50 stron i zaczynamy chwytać przekazywaną przez autora ideę. A idea niewątpliwie jest dobra: relacja między rodzicami i dziećmi ma być satysfakcjonująca dla obu stron, potrzeby zarówno dzieci, jak i rodziców powinny być brane w tej relacji pod uwagę. Konflikty, które są nieuniknione, mogą być tak rozwiązywane, że nikt nie czuje się pokonany. Brzmi obiecująco, prawda?
Od czego wiec zacząć, żeby tak wyglądały nasze kontakty z dzieckiem? Przede wszystkim od autorefleksji, której ta książka może naprawdę dobrze posłużyć. Wraz z autorem możemy się przyjrzeć poziomom akceptacji i braku akceptacji dla naszych dzieci. Możemy zanalizować nasz sposób komunikacji z dzieckiem, a dalej przyjrzeć się stosowanym metodom wychowawczym.
Gordon wiele miejsca poświęca tzw. pierwszej metodzie. Pierwszej w znaczeniu najbardziej powszechnej i niestety nieskutecznej: metodzie opartej na władzy rodziców, kiedy to rodzic jest głównym decydującym o tym co dla dziecka dobre i słuszne, a dziecku pozostaje się podporządkować. Jeśli ktoś ma problem odwrotny, czyli będąc rodzicem jest stroną ustępującą np. z lęku przed łzami, buntem dziecka, to też znajdzie w książce coś na swój temat. Ale co najważniejsze, Gordon prezentuje nam trzecie wyjście: metodę bez porażek. Nie będę tutaj wdawać się w szczegóły prezentacji tzw. trzeciej metody, bo o tym jest przecież książka, do przeczytania której zapraszam. Powiem jedynie tyle, że naprawdę warto poznać owo trzecie wyjście wychowawcze, aby nie tkwić rozerwanym pomiędzy dylematem „ustąpić czy zarządzić”.
Teraz trochę o moich wątpliwościach. Już samo sformułowanie „metoda” taka czy inna jakoś mnie mierzwi. Choć trzeba przyznać, że nie jest to metoda w tradycyjnym rozumieniu, nie chodzi tu o kierowanie rozwojem dziecka według „jedynie słusznego” rodzicielskiego planu. Może nawet Gordon celowo używa nazwy „metoda”, wiedząc, że wielu rodziców poszukuje czegoś w rodzaju przepisu na wychowanie dziecka.  Dla mnie jednak jest w tym pewna sztywność, nie dopuszczanie innych dróg, bo też z książki mocno przebija teza, że to jedyna słuszna metoda… I że gdyby ja stosować, to na przykład u nastolatków buntu nie będzie. Cóż, jakoś nie do końca mnie to przekonuje.
A to co mi nastrój obniżyło, to chyba przede wszystkim podkreślanie przez autora negatywnych skutków jakie mogą pojawić się, gdy rodzice nie potrafią konsekwentnie trzymać się metody bez porażek, mimo, że na pierwszych stronach dowiadujemy się, że bycie w pełni konsekwentnym to mit. Jednym słowem trochę mi zabrakło, tego co też Gordon podkreśla na początku, a potem według mnie gdzieś gubi, że rodzic to też człowiek. Ja, chociaż metoda bez porażek jest mi naprawdę bliska, nie potrafię się zawsze według niej zachować wobec moich dzieci, o czym lojalnie informuję. Cóż, nie jestem matką idealną, ale mam nadzieję, że wystarczająco dobrą (P.S. za czas jakiż będzie recenzja Wystarczająco dobrych rodziców Bettelheima. Już zapraszam!). Myślę, że w rodzicielstwie chodzi wszak o cos innego; o autentyczność w naszych relacjach z dzieckiem, a ta wiąże się ze samoświadomością i otwartością na zmianę swojego (a nie tylko dziecka) zachowania). Tym optymistycznym akcentem kończę i zachęcam do lektury Wychowania bez porażek. Pomimo pewnych uwag krytycznych, subiektywnych oczywiście jak zwykle, śmiem twierdzić, że lektura to cenna dla każdego rodzica.

2 komentarze:

  1. Jako nigdy nie mogłem się przekonać, żeby sięgnąć po ten tytuł.

    OdpowiedzUsuń